Nie potrafię schudnąć, nie wiem co jeść, dopada mnie bezsilność i zniechęcenie.
Do tej pory jak chciałam, to się zaparłam i chudłam. Teraz jest do doopy. Cały luty bez spadku wagi. Stabilizacja na poziomie prawie 68kg to jakiś żart. Małe dwa kilo w dół i byłabym szczęśliwa. Niby się staram, jest i dieta i ruch, a na wadze coraz to więcej.
Postanowiłam znów iść do dietetyczki. Czuje, że sama nie dam sobie rady. Niech mi da choć propozycje posiłków, bo te moje nietolerancje doprowadzają mnie do szału. Już nawet nie marze, żeby mi jelita wyleczyła/jest lepiej/ ale niech waga idzie w dół, a nie w górę. Postaram się dostosować do zaleceń, bo czas mi się kończy. Wiosenna kurtka przyciasna, trzeba na gwałt brzuszek zgubić.
Jutro paskudny dzień. Bez kawy z rana i bez śniadania, za to z pełnym pęcherzem. Tak mi kazali iść na usg brzucha. Przy okazji na pobranie krwi, bo musze zrobić hormony tarczycy, mocznik i kreatyninę, przed TK. Potem zaraz wizyta u p. chirurg. Całe przedpołudnie w przychodni.
Oczywiście jeszcze zakupy w Lidlu, bo tylko tam są zjadliwe jogurty sojowe, naturalne. Nie wiem tylko po kiego grzyba dodają do nich cukier. Ale nic to, węgli jest tylko 3,3 na sto gram, do przeżycia. Jak mi dietetyczka zabroni je jeść, to ją zamorduję…