Odrobiłam straty po weekendowe. Na wadze 69,4 co daje i tak o sto gram więcej niż było w sobotę, ale dobra. Jest szóstka, jest dobrze.
To zdecydowanie efekt wczorajszego bardzo stresującego i aktywnego dnia. Nie miałam czasu, ani ochoty przygotować sobie cokolwiek do zjedzenia, więc moje menu wczorajsze wyglądało masakrycznie. Kilka michałków, trzy jogobelki i baton proteinowy. No ale raz, nie zawsze , a serio to był jakiś dzień z horroru. Pochorował mi sie pies. Rzygał jak kot. Zafajdał wszystkie łóżka, więc było przebieranie i pranie pościeli, ścieranie z podłogi, to co zwrócił. Wypuszczanie, wpuszczanie z balkonu. Dwa spacery do weterynarza i ciągłe zamartwianie się czy aby już nie zwróci i czy wyjdzie z tego.Nie dał sobie podać kroplówki, walczył jak lew resztką sił i nie daliśmy go z synem rady utrzymać. A jak wreszcie opadł z sił to się osunął na podłogę i było po psie. No horror jakich mało.
Byłam wczoraj tak wykończona, z potwornym bólem głowy i o 21szej padłam spać. Przeszłam 9,3 km co dało 13670 kroków. Zdecydowany rekord, ale ja już za stara jestem na takie osiągi.
Dziś z psem jest lepiej, ale jest już tak głodny, że zabrał się z rana za kocie żarcie, którego zwykle nie tykał. A tu głodówka ma nadal trwać, może tylko pić i to też niewiele. Zaraz znów na spacer, potem wieczorem do weta na zastrzyk, więc dziś znów aktywnie. Zwłaszcza, że już zaliczyłam spacer do biedronki i ponad 4tys,kroków zrobiłam.