Witam wszystkich walczących tu z kilogramami, przyzwyczajeniami i ....samymi sobą
I witam siebie, nieustannie gotową na zmiany, wyrzeczenia i sukcesy.
Uzależniona od roweru, wciąż przesuwam granice, więcej km, mniej wrażliwości na deszcz czy śnieg, jeżdżę wszędzie, nie pogardzę nawet indoor cycling.
Nie biegam - nie lubię, ale zajęcia w klubie typu interwał, TBC uwielbiam.
Siłownia - hmm, uczucia embiwalentne, inaczej nazwać tego nie umiem, nie lubię ale doceniam efekty i zmuszam się.
Tam mieliśmy spędzić trzy nocy na campingu. Bez prądu, woda prawie zimna, wszędzie blisko.
Prawcicka Brama fascynująca, Mała Brama też 😛, wąwozów nie widziałam, bo już pierwszego dnia pożar wybuchł w górach porośniętych wyschniętym lasem, ok 4 km od nas i to co wyglądało na dwa małe słupki dymu, łączyło się coraz bardziej i zamieniało w ogromną chmurę. Drugiego dnia ewakuowano nasz camping i pożar jest już ogromny !
W Szklarskiej byliśmy tak "na obiad" = pieczone ziemniaki pod wyciągiem, wjazd na górę w tempie ślimaka..W połowie S. przypomniał sobie, że czegoś nie wyłączył w aucie, wykorzystałam okazję i zeszłam/zbiegłam ze stacji przesiadkowej, szybciej niż jechały krzesełka 👍.
Pogoda jak zamówiłam 😛: słońce, bez upału, bez wiatru prawie, nieliczne chmury poznikały, jak tylko S. fotkami się zajął przy Śnieżnych Kotłach😥.
Wycieczka 1,5h w jedną stronę. Z widokiem na Karkonosze i zachód słońca.
A rano chmury, prognoz burzowa, wiatr, więc na ponad godzinę "spaceru" wybrałam znów Śnieżne, tym razem trasę niżej położoną = zaciszniejszą. Padać zaczęło jak tylko wróciłam.
Paznokcie mam mocne jak nigdy, więc po długiej fazie na kolor "red lobster" porą na eksperymenty. Mięta z nutką pieprzu:
Karkonosze to od zawsze mój ulubiony kierunek, te czeskie szczególnie. Więc po drodze ją mijaliśmy, o kształcie wieloryba, z wieloma legendami, wołała - no chodź, zobacz mnie 🤗. Ale to trzeba byłoby dzień stracić, więc wciąż należała do kategorii: kiedyś napewno.
I okazja właśnie się trafiła. Pierwszy nocleg mieliśmy na Szrenicy (niech tylko nie pada!!!), wyjechaliśmy dzień wcześniej. Rano S. mógł się wyspać w jakimś Domu Wędrowca za Sobótką, a ja o 6 w nowych butach nike (super kolory, mega przyczepne i wygodne, bardziej gorące niż scarpy) wyruszyłam.
Nastawiłam się na rodzaj parku z tablicami edukacyjnymi. Było dziko, kamieniście, pusto ( dwóch biegaczy tylko), stromo momentami. 5 km daleko. Cały czas piękny łaś, dopiero na górze łyso + wieża widokowa na której byłam sama. Jak to dobrze być skowronkiem:)
Samochód wciąż w serwisie, pogoda niezła, więc wzięłam pół dnia urlopu w piątek i wreszcie zrobiliśmy moją wymarzona wycieczkę.
Niedaleko , godzinka pociągiem, od W-wy, a klimat bardzo wakacyjny. Stacja kolejowa ogromna w lesie, puste asfalty tuż koło Liwca, sosnowy, pachnący las. Tylko stary, ręcznie napędzany prom na Bugu zlikwidowany i trzeba koło zrobić i przejść przez most samochodowy (trasa na Białystok, okropna z siodełka). Nasza ulubiona pierogarnia w Kamieńczyku nie przetrwała covida, została gospoda "nie w moim guście" - ładnie ale tłusto i czosnkowo.
W weekend poszukiwania kurek - nie było i zbieranie chrustu :)
Wykręcone 145 km 👋.
A moja chusta, po trzech porażkach (jakoś nie mogłam dopasować wzoru do tych letnich kolorków) wreszcie rośnie.
Trwają już nie wiem od kiedy, bo każdy weekend to wyjazd, a pogoda zawsze dużo lepsza niż prognozy ☀. Tylko w ostatni piątek przemoczyło mnie mocno, na krótkim odcinku W-wa Raków - Zachodnia (tak, mogłam podjechać kolejką WKD, ale to "nie honor", bo tym razem, do lasu jechaliśmy pociągiem. Koleje niestety nie biorą pod uwagę, jak dużo jest rowerzystów i miejsc na rowery jest dużo, dużo za mało 😠. I cały piątkowy wieczór "werandowalismy", bo las był mocno podlewany.
Ale już sobota sucha (chociaż zimna), a w niedzielę padało tam gdzie nas nie było, tylko mokre drzewa i kałuże mijaliśmy. W sławojce niedaleko wielkiego pająka pojawił się drugi, jeszcze większy, nazywam go wieśniakiem i jak już nadałam mu imię, to oczywiście nie umiem popsuć mu pajęczyny i wygonić z kibla. Boję się ich oczywiście i muszę mieć je na oku, żeby któryś nie wlazł na mnie niespodziewanie...
A w przyszły czwartek, hura!!! hura!!😍, pierwszy w tym roku długi wyjazd, Czeski Raj, jego okolice, oczywiście Pravcicka Brana i co tam jeszcze wypatrzymy. A pierwszy i ostatni nocleg na Szrenicy, nie mam planu B, co w przypadku deszczu..?
Moja dieta po moderacjach już jakos sama się ustaliła.
Załozenie było:
vege, bo nie lubie jeść mięsa (oprócz sandaczy na mazurskich wyjazdach)
bez pszenicy, jajek i nabiału, to dla mojego biodra (oprócz jajecznicy z grzybami, którą S. robi na dużych i małych wyjazdach)
bez cukru i przetworzonych śmieci typu białkowe/energetyczne batoniki i owoców, które jadą długo i dojrzewają po drodze.
Zostają same pyszności = kasza z warzywami (pomidory wreszcie pyszne), różne makarowy z groszku i cieciorki, krajowe owoce, bób, kukurydza z kolby do skubania, orzechy.
Z biodrem dużo, dużo lepiej, liczę na jeszcze więcej, na zupełnie dobrze w jego zakresach ruchu.
Codziennie robię pół godziny treningu z obciążeniem na mojej nowej super corposiłce (jestem zupełnie sama), no i oczywiscie rower.
Waga wciąż +/- 53 kg, talia 67. Innych miejsc nie mierzę, bo to jest najwrażliwsze na podjadanie.
I ta pogoda ☀👍. Jest dobrze 🙂, jak bym miała ponarzekać, to tylko na brak czegoś do słuchania, nie mogę trafić. I że aktualna chusta nie za bardzo. I wzór i kolor. Przerabianie na inną juz zaczęte.
A w naszym lesie i okolicach, to już nikt nie pamięta, kiedy padało, susza jest olbrzymia. Ptaki i wiewiórki powyjadały wszystkie nasze dzikie czereśnie, nic dla mnie nie zostało, a na werandzie założyły punkt wyciągania ślimaków z muszelek.
Przepedałowane ponad 130 km. I odkryte nowe miejscówki nad rzeką.
One tak jakoś magicznie rozciągają czas. Zwykłe dwa dni, jak co najmniej cztery. jeszcze planowanie = przyjemność dodatkowa w tygodniu.
Ten ostatni był w naszym lesie.
Ponad 100 km wykręcone, wywrotka głowa w dół w bardzo miękkie krzaki i żadnego komara. Pierwszy bób - niedobry, drugie w tym roku dobre truskawki. I poziomki "na podwórku". Wszędzie, wszędzie poziomki.
Slipstravaganza nr 3 skończona, jest z merino i pozowanie w niej, przy tej temperaturze było takiese.
Tym bardziej, że wcześniej w poszukiwaniu pomostu, tak dla odmiany od torów, przejechaliśmy prawie 50 km. Ale ogólnodostępne pomosty poznikały.. i nad Narwią i na szlaku Krutyni. Więc znowu te tory 🙁.
Kajakowanie w długi czerwcowy weekend to już tradycja.
W tym roku szlakiem Krutyni, bo tu jakoś najlepiej + niezbyt daleko, a bardzo, bardzo pięknie. W tym roku wyjątkowo pusto, kajakarzy mało, stanice jakoś podupadłe i obiady w nich raczej takiese. Co nawet lepiej, od stołu odchodziłam z lekkim uczuciem niedosytu.
Za to kleszczy tyle nie powczepiało się we mnie nigdy. Ponad 10, jeden na wysokości rzęs, dwa, pomiędzy palcami jeszcze dzisiaj znalazłam. S. ugryzł tylko jeden..., no ale S. spokojnie koło namiotu siedzi, a ja rano po lesie łażę. I trzy pierwsze w tym roku kurki były.
Grzecznie siedziałam na tyłku (no prawie, bo był rower, ale mniej i bardziej po płaskim i spokojniej, było wszystko, co zalecił rehabilitant no i zajęcia z nim) i moje biodro wyleczyło się na tyle, że możliwe było wstrzyknięcie kwasu hialuronowego. Nie, nie bolało. Tak, było nieprzyjemne w momencie jak igła wchodziła do stawu. Tak, mogłam oglądać to na monitorze USG (uwielbiam). A potem dwa dni nic tylko chodzenie i to mało chodzenia, co nie było jakimś wyzwaniem, bo nogę miałam jakby sztuczną 😠.
Ale teraz jest naprawdę lepiej i coraz lepiej.
Na rowerze śmigam jak kiedyś z takim cudownym poczuciem energii!!
W międzyczasie i to jest ogromne, niespodziewane szczęście, moja korposiłka została przebudowana i teraz jest tam WSZYSTKO 😍. Wszystko jest nowe i czyste i niestety trochę śmierdzi ta nowością.
I jak to było poprzednio, na ponad 300 osób, korzysta z niej może tak 5.
A w sobotę, jak piłam poranną kawę w naszym lesie (dobrze wyszliśmy na zlekceważeniu deszczowo_burzowych prognoz, było pięknie, 91 km przez dwa dni wykręcone), takie wielkie cóś prawie wlazło mi na nogę, cierpliwie pozowało i polazło gdzieś przez naszą werandę, zupełnie nie zwracając uwagi, że się na nie gapię.. Buło wielkości mojej dłoni.
To właśnie teraz, w jedną sobotę, byłam na komunii mojego wnuka, na weselu kuzynki, a na koniec w naszym lesie.
Za czymś, w co ubrana będę czuła się jak ja, rozglądałam się dużo, dużo wcześniej. On-line, w galeriach i w przepastnej szafie mojej od koleżanki, takiej koleżanki od zawsze. Mierzyłam wszystko co cieniutkie, zwiewne, delikatne, no przecież to prawie czerwiec =upały. Ale nosem kręciłam na wszystko. W końcu (jak cieszyłam się z tego), założyłam czarne spodnie, dzianinową bluzkę i marynarkę i płaskie balerinki pachnące balonową gumą do żucia, ale już tak na podróż do lasu, wrzuciłam do samochodu sportowe buty, bawełniane skarpety i ciepła kurtkę.
Na komunii jeszcze nie padało, ale było tak zimno, że ciepłe buty założyłam już przed kościołem.
Na weselu wiało i padało od początku, a miejsce to był "pałac" na skarpie nad Wisłą, z otwartą werandą i przepięknym ogrodem. Tam już w kurtce byłam cały czas. I bardzo, bardzo byłam szczęśliwa, że ją mam, a nie szyfonową zwiewna kieckę.
Pojechaliśmy do lasu, jak tylko najwcześniej wypadało, nawet trochę chyba nawet wcześniej, po torcie i pierwszym tańcu. I tam było dobrze, cicho, pachnąco i deszcz nie padał :)