Nie wyjeżdżamy na kajaki zwykle, jak są tylko dwa dni wolne, za mało czasu tam, a za dużo w drodze. Ale teraz, kiedy każdy ciepły dzień może być tym ostatnim na długi czas, było inaczej. S. ma wolne piątki, więc pojechał "do kajaków" wcześniej, wszystko naszykować, na dach auta przymocować, a ja pociągiem dojechałam na na nasza działkę w piątek, akurat na ognisko.
Linia W-wa - Ostrów, którą jeżdżę, była remontowana chyba z 10 lat, wiecznie komunikacja zastępcza na różnych odcinkach, tempo ślimaka, malutkie składy, jak tramwaje, ale teraz pociągów jest więcej, śmigają cichutko są nowe i prawie puste. Takie, akurat, żeby powiesić rower, siedzieć sobie obok i na drutach dziergać, słuchając audiobooka (Ottessa Moshfegh Death in Her Hands - dla mnie super).
I w sobotę rano, najpierw rowem 28 km po lesie (grzybów wciąż wcale nie ma), potem już do Babięt. tam wodowanie, szybki obiad w stanicy i weekend właściwy się zaczął.
Cisza, zero wiatru, woda jak lustro. Tylko żurawie i kormorany zbierają się do odlotu i krzyczą ciągle, przelatują małymi stadami w tą i z powrotem. "Nasz" cypelek na wyspie pusty, S. woda zimna, ale ja po zimowym morsowaniu tylko czekam, żeby się kapać, gdzie mogę.
Jeszcze pływałam, kiedy po jednej stronie nieba zachodziło słońce, a po drugiej, za chwilę wyszedł księżyc, wyglądający prawie tak samo, jak wielka, pomarańczowa piłka🤩. Przy namiocie paliło się już ognisko.
Magiczny wieczór kończący lato. I ranek tak samo piękny, z mgłą unosząca się coraz wyżej nad jeziorem.
Jeszcze gdzieś po drodze, na pomoście, próbowaliśmy zdjęcia skończonej już Folklorii zrobić, ale jej ze słońcem nie do twarzy 😒, ona zamglonego lasu potrzebuje...