Od rana mnie ssało. Mimo zjedzenia dwóch śniadań, ssało mnie koszmarnie. I mimo, że to był serek z dżemem, więc słodkie i mój ulubiony jogurt z musli, nie najadałam się. Nie pomagało picie wody. Nie pomagało wymyślanie sobie zajęć, zresztą i tak się nie umiałam na niczym skupić. Hula hop mi co rusz spadało, w brzuchu burczało. Myśli o nadchodzącej uczcie , chyba tak na mnie podziałały. Perspektywa rychłego pochłonięcia „normalnego” żarcia, nie dała się niczym zagłuszyć. Czułam się pusta, jakbym tydzień nie jadła. Od paru dni obiecywałam sobie pizze i mi to psychikę zryło dokumentnie.
Odliczanie… jeszcze dwie godziny, jeszcze godzina… do złożenia zamówienia. Potem czekanie na dowóz i coraz większy głód, niemal stres. Masakra, napięcie rośnie, jak w jakimś horrorze. Rozdrażnienie, pobudzenie, jak u narkomana czekającego na działkę.
Nareszcie jest…moja pizza. Co za szczęście, ten aromat, ten smak, mmmmniam. Pierwszy gryz… Ulga i euforia. Prawie jak orgazm.
Nie wiedziałam, że aż tak byłam wyposzczona, że jedzenie może aż tak uszczęśliwiać.
Dwa kawałki z sosem czosnkowym. Drugiemu ledwo dałam rade, ale nie wiadomo kiedy znów się zdarzy, więc lepiej się najeść na zapas.
Jestem przeszczęśliwa i gotowa do dalszej walki z nadprogramowymi kilogramami. Grzechom kategorycznie mówię, stop! nie! ani mi się waż!
Do następnego tygodnia przynajmniej. Jeżeli ten system zadziała, będę grzeszyć regularnie. Chwilowo jestem szczęśliwa, syta i odporna na pokusy.